Bananowa Polska
Na kanwie demonstracji związków zawodowych, które odbyły się w dniach 11-14 września br. w Warszawie, senator Jan Rulewski udzielił wywiadu tygodnikowi "Wprost".
"Bananowa Polska"
Ludzie mają świadomość, że nie zbudowaliśmy solidnego kapitalistycznego państwa. To na pewno nie jest kraj, o jakim marzyła „Solidarność” – mówi działacz opozycji w PRL i senator PO Jan Rulewski.
[Cezary Łazarewicz]: „Doktorze Frankenstein, co żeście stworzyli”, chciałoby się powiedzieć, patrząc na dzisiejszą „Solidarność”.
[Jan Rulewski]: „Solidarność” była okrętem, którym płynęliśmy do Indii po złoto. Ale trzeba się przyznać, że się po drodze pogubiliśmy i statek zmienił kurs.
Kiedy się pogubiliście?
W momencie tworzenia zrębów III Rzeczypospolitej. Nie mieliśmy koncepcji, jak zagospodarować tę wolność. Wróciliśmy wtedy do swoich związkowych siedzib, a inicjatywę przejęli nasi koledzy, jak najbardziej solidarnościowi, którzy zrywali już ze związkiem i mieli inną wizję przyszłości. Kapitan Balcerowicz wziął wtedy kurs na Waszyngton, na gospodarkę rynkową, odcinając się od „Solidarności”.
A związkowcy?
Wylądowaliśmy na wolnorynkowym betonie zamiast w republice solidarnościowej. I jeszcze broniliśmy tego kapitalizmu, bo to było tłumaczone dobrem Polski. Powinniśmy budować model społecznej gospodarki rynkowej.
Czyli szwedzki.
Tak by było, gdyby hasła „Solidarności” zostały zrealizowane. Premier Tadeusz Mazowiecki miał świadomość, jakie to ważne, dlatego w konstytucji jest wpisana społeczna gospodarka rynkowa. Tylko tak się stało, że hasła są po jednej stronie, a realia po drugiej. Zbudowaliśmy bananowe państwo, może nie tak skrajną odmianę kapitalizmu jak południowoamerykański, ale na pewno nie jest to państwo, o jakim marzyła „Solidarność”.
„Solidarność”, której był pan członkiem, nas przed tym nie uchroniła?
Myśmy mieli obowiązek odbudować Polskę. Prawdę mówiąc, przyglądaliśmy się jak Szymon Cyrenejczyk, nie bardzo świadomi, co się dzieje. Nie potrafiliśmy sobie z tym poradzić. I nagle zauważyliśmy, że jesteśmy podzieleni. Już nie jesteśmy „my” – bo my to „Solidarność”, a oni – władza. Nawet Lech Wałęsa, który miał być gwarantem republiki solidarnościowej, stał się „onym”. „Solidarność” straciła wtedy zaufanie obywateli i przestała być siłą sprawczą.
A co się stało z ludźmi „Solidarności”, takimi jak pan?
Jestem epigonem. Jestem senatorem Platformy Obywatelskiej i pilnuję, by partia trzymała się środka, a więc bliżej idei „Solidarności”. Dziś to rola trochę śmieszna, bo Platforma nie chce słuchać o związkowcach. Ale na razie mnie nie wyrzucają.
O co chodzi tak naprawdę w tych protestach?
Ano o to, że zapisany w konstytucji dialog społeczny jest fikcją i pozoranctwem. Już Balcerowicz mówił o tym wprost, że dialog społeczny to jest mit, który mu przeszkadza. To widać w Komisji Trójstronnej. Komisja miała być rozwinięciem tego, co myśmy robili w „Solidarności”. Kiedy się spotykaliśmy z rządem, to nie po to, by gadać, ale by negocjować i zmieniać. A teraz tam składają tylko oświadczenia. Premier do Komisji Trójstronnej skierował ministra Kosiniaka-Kamysza i komisja doznała szwanku. Bo nie da się ukryć, że minister Kosiniak-Kamysz może rozmawiać, ale nie może negocjować ani podejmować decyzji, bo nie ma ani kompetencji, ani pełnomocnictw. Związkowcy uważają, że to nie ma sensu, by oni tylko słuchali oświadczeń rządowych. Dialog polega na tym, że się rozmawia, by osiągnąć kompromis. Ale jeśli rząd mówi, że w sprawie elastycznego czasu pracy już nic nie zmieni, to jakie to negocjacje? Duda ma rację, kiedy się buntuje, kiedy mu mówią, że system musi wejść w życie i koniec dyskusji. To nie ma sensu.
Tylko kogo ta „Solidarność” dziś reprezentuje? Kiedyś było kilka milionów, a dziś jest kilkaset tysięcy.
Osiemset tysięcy.
Pracownicy branż kulejących, ślepych i tych, które trzeba holować.
Czyli przedsiębiorstw prywatnych. „Solidarność” została wyparta z zakładów pracy. Stało się to w sposób naturalny. Jak powstawały jednoosobowe zakłady pracy, to po co związek zawodowy? A w mniejszych zakładach pracodawca dogaduje się z pracownikami bez pośrednictwa związku. Ostoją związków zawodowych są duże, państwowe zakłady pracy.
Od czasu powstania „Solidarności” nastąpiły zmiany polityczne, gospodarcze i cywilizacyjne, do których związek nie potrafił się dostosować. Nawet nie ma dziś instrumentów do prowadzenia walki.
Bo to, co robiła „Solidarność” w czasach Sierpnia, przejęły partie polityczne i organizacje czwartego filara. Nie trzeba już na ulicę wychodzić, bo broni nas państwo prawa, są instytucje nadzoru i kontroli.
To może związki zawodowe są niepotrzebne?
Na ten temat trwa dyskusja w całej Europie. Tam się myśli, by związki zajmowały się sprawami obywatelskimi w miejscu zamieszkania. Może to być np. ochrona konsumenta. W tym kierunku to wszystko zmierza. Nie ma już miejsca dla związków, które zamykają się tylko w fabrycznych murach.
Ten schyłek widzimy też w „Solidarności”. Coraz trudniej przywieźć do Warszawy 100 tys. związkowców tylko po to, by pokazali kilka migawek w telewizji.
To jest porażka. Ale nie zapominajmy, że do związków należy dziś 14 proc. zatrudnionych, a na pracowniczej mapie są wielkie białe plamy, gdzie związków w ogóle nie ma.
Może czas zwinąć sztandary? To proponował już w 1990 r. Lech Wałęsa.
On to mówił, bo chciał być prezydentem, a „Solidarność” była mu przeszkodą.
Myśli klasyka są ponadczasowe.
No to powiedzmy sobie szczerze: Lech Wałęsa uważał, że cała „Solidarność” to on. Wierzył, że związek nie jest potrzebny, jeśli on jest prezydentem.
Jak reagują pana koledzy związkowcy, gdy się dowiadują, że jest pan częścią gnębiącej ich Platformy Obywatelskiej?
Wezwali mnie ostatnio, żebym powrócił do „prawdy” i opuścił Platformę. Ludzie mają świadomość, że nie zbudowaliśmy solidnego kapitalistycznego państwa. Ono jest bananowe. Umowy śmieciowe, które są jawnym naruszaniem prawa – to gwałt na prawie. I tolerują to premier, ministrowie i politycy, którzy ślubują wierność konstytucji. Niech mi pan powie, jakie dzieło wykonuje stróż nocny, by go zatrudniać na umowę o dzieło? A ta kobieta, która w Borach Tucholskich zbiera grzyby?
Dokąd więc płynie ten statek, który miał nas zawieźć po złoto?
Wydaje mi się, że jeśli nie zboczy z kursu, to do Ameryki Północnej, gdzie jest wolna gra rynkowa. Nie ma tam Kodeksu pracy, nie ma Komisji Trójstronnej i związki zawodowe są poza zakładami pracy. Tylko że tam jest niezwykle silne prawo, który broni ludzi.
A kiedy tam dopłyniemy, to kto będzie naszych praw pracowniczych bronił?
Nie wiem. Jeśli nie będzie związków zawodowych, to będzie ulica. Tam ludzie będą załatwiać swoje sprawy. Tylko jak rządzić wtedy taką Polską? Dlatego dopóki jeszcze mogę, to ciągle powtarzam: opamiętajmy się i zacznijmy rozmawiać.
Pan jest jednym z ostatnich, którzy siedzą okrakiem na barykadzie. Jest pan wciąż działaczem „Solidarności” i senatorem Platformy – to może pan będzie łączył te zwaśnione strony?
O mnie to już grabarz pyta: Jasio, kiedy ty do mnie przyjdziesz? Mnie bardziej Sąd Ostateczny interesuje niż kolejne wybory. Tam muszę być uczciwy, bo nic mi nie ujdzie. Panu Bogu nie mogę przecież pomachać ulotką wyborczą, bo tam się liczą konkrety.
A jakie to konkrety?
Że dzięki „Solidarności” powstało niezłe państwo. Ja je oceniam na trzy z plusem. Kraj został przekształcony na niespotykaną w historii skalę. Szkoda, że nie udało się zachować przy tym solidarności.
"Wprost" nr 38/2013 (1595) (TUTAJ)