Ćwiarkały jaskółki (...) jednoosobowe spółki
Król węgiel odchodzi w przeszłość, jak to się stało z parowozem
Wielozakresowe porozumienie społeczne rządu z górnikami z Katowickiej Spółki Węglowej z natury musi budzić kontrowersje. Opozycja już zakładała komitety wyborcze pod hasłem „przywrócimygórników do pracy”, liberałów zaś przestraszyła szczodrość Ewy Kopacz wobec pracowników. Nawet przewodniczącemu Piotrowi Dudzie przed reelekcją zabrano szansę na pokazanie muskułów w ogólnopolskim strajku. A przecież PO nie obiecywała, że zaryzykuje przeprowadzenie wielkich reform kosztem politycznego samobójstwa. Zwłaszcza że szeroka krytyka ze strony różnych podmiotów kończyła się na negacji, na ucieczce w abstrakcyjne strategie, bez wskazania alternatywy.
Choroba przewlekła
Przychylałbym się do opinii, że porozumienie stanowi zaledwie preludium do nowego otwarcia w sprawie rzeczywistych reform. Ustawa, którą zwycięsko przeprowadził rząd w parlamencie, a potwierdził porozumieniem na Śląsku, stanowi zaledwie ich warunek konieczny, ale niewystarczający.
Skłonny byłbym uznać wniosek opozycji o sporządzenie audytu. Choćby po to, żeby mieć pewność, że uwolniona od chorych ramion spółka będzie już pracować z zyskiem. Dlatego z powagą do rzeczywistości, którą przyniesie porozumienie, powinni się odnieść partnerzy społeczni, związki, rząd i samorządy – tak aby najważniejszy jego efekt, czyli zaufanie, nie był kolejną straconą inwestycją. Kryzysu w górnictwie węglowym nie da się przeczekać ani przełożyć na lata koniunktury.
Oto mamy do czynienia z chorobą przewlekłą, wzmożoną zawałem cenowym na rynkach energetycznych świata, ofensywą klimatologów, a przede wszystkim zestarzeniem się cywilizacji węgla. Król węgiel odchodzi do przeszłości, jak to się stało z parowozem. Próżna jest zatem wiara w bogatego prywatnego inwestora. Wyzwanie, które rzucili Amerykanie łupkami czy nawet Niemcy z energią odnawialną, straszy niczym autostrady zastępujące szosy.
W rozważaniach ustawowych, ale i w debacie publicznej umknął fakt, że w kryzysie znajdują się kopalnie zorganizowane w formie jednoosobowych spółek Skarbu Państwa. Przypomnijmy, że są to podmioty gospodarcze, które miały być w zamierzeniu reformatorów przejściowym tworem na drodze do prywatyzacji. O ile pamiętam, nawet my, związkowcy, nazywaliśmy je państwowymi przedsiębiorstwami z przemalowanymi szyldami.
W rzeczywistości stało się gorzej, okres przejściowy zamienił się na czas nieoznaczony, a majątek podporządkowano rozklekotanej polityce kadrowej ministerstw, w tym nieodpowiedzialnej polityce kadrowej wszystkich partii i fikcji nadzoru ze strony sezonowych mieszanych ciał związkowo-naukowo-urzędniczych. Kopalnie dryfowały bez gospodarza, z dala od rynku, z marginalizacją inwestycji i przerostami wynagrodzeń w rytm zmieniających się układów politycznych i koniunkturalnych. Zarzut dotyczy prawie wszystkich spółek tego typu. To moja wielka porażka, gdyż wierzyłem i broniłem zasady współzarządzania opartego na silnych aktywach „Solidarności”, tego nieprzeciętnego ruchu, bo przecież nie tylko związku zawodowego.
W górnictwie negatywne zjawiska nabrały monstrualnego rozmiaru, takiego, który został przeniesiony z kopalni na poziom wielozakładowej kompanii zatrudniającej 50 tys. osób, gdzie identyfikacja pracownika i udziałowca z interesami firmy jest z racji jej wielkości ograniczona. Zagubienie tak wielkiej masy ludzi i ich rodzin, nadto wzmocnione monopolem surowcowym, powoduje, że ich problemy stają się polityczne i wylewają się na ulice. W efekcie zagrażają bezpieczeństwu i pokojowi społecznemu.
Górnicy zarzucają nam, politykom, dezercję. Ale przecież mocą paktu o przedsiębiorstwie mają w radach nadzorczych swoich przedstawicieli. To zgodnie z ich powinnościami zatwierdzano nie tylko strategie kopalń, ale i płace, m.in.zgodne lub niezgodne z kominówką. Jako współautor ustawy kominowej pytam o kontrakty, w których zapisana była, pod groźbą utraty zabezpieczenia majątkowego, poprawa rentowności kopalń.
Choć rząd zniósł te ustawowe warunki, to wymogi umów pozostają. Śląskiej debacie towarzyszył spór o dochody zarządów, płace działaczy związkowych i wynagrodzenia rad nadzorczych, których głosu nie poznaliśmy. W gorączce dyskusji umknął fakt, że są to sprawy przemyślane i ustawowo uregulowane.
Liberalna narracja nie po raz pierwszy atakuje związki zawodowe za rzekome kominy, a nawet rujnowanie kopalń. Pragnę przypomnieć niedouczonym, że rzeczywiście wynagrodzenie związkowców pochodzi ze spółek i limitowane jest ilością członków, a więc nie jest prawdą, że wszyscy są na etatach związkowych. Fakt poboru ich z kasy zakładu wynika zaś z filozofii naszego państwa, która zakłada współuczestnictwo w zarządzaniu, a nawet pełnieniu istotnych funkcji sprawczych, np. społeczna inspekcja pracy na rzecz zakładu.
Budowanie ładu społecznego kosztuje. Jednocześnie ucieczka związkowców w stronę interesu grupowego, egoizm branżowy, wymuszający konsumpcję, kłóci się z uspołecznieniem gospodarki, a stąd już blisko do socjalistycznej gospodarki planowej, której podmiotem nie był obywatel, lecz planista z Komitetu Centralnego.
Upiory złych czasów
Nie sądzę, by tego chcieli górnicy, tak srodze doświadczeni w owych czasach. Choćby dlatego, że dzisiaj, ponosząc dramatyczne skutki gospodarki rynkowej, zarazem odcinają zyski od tańszej benzyny, którą tankują do swoich zagranicznych samochodów. Ta przyjęta zasada otwartej gospodarki rynkowej, zapisana m.in.w pakcie o przedsiębiorstwie, pozwala im na wypłatę 1 mld zł zgromadzonego przez wszystkich przedsiębiorców na koncie Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych.
Wieść niesie, że górnicy ich nie odprowadzali. Choć też prawdą jest, że kilkaset pielęgniarek, w tym z Kostrzyna, w podobnych warunkach z tej możliwości nie skorzystało. Reasumując, nie istnieje zjawisko częściowej cnoty.
Zgadzam się, że główna odpowiedzialność spoczywa na władzy państwowej. Zawiodła ona lub była zbyt spolegliwa, ale to nie usprawiedliwia ignorancji tych, którzy żyją z kopalń, ich funkcjonowania i zarządzania, jako że władza odchodzi, a górnicy pozostają. Milionowe hałdy niesprzedanego węgla były dla władzy dostatecznym argumentem, żeby zamykać kopalnie. Wszak ma ona świadomość, że nielubiana przeze mnie Margaret Thatcher wygrała, a Wielka Brytania się nie zapadła. Ale nie przywołujmy upiorów złych czasów.
Przesilenie na Śląsku wskazuje, że niemała część opinii publicznej już więcej nie chce płacić za jego wyjątkowość. Czuje się odepchnięta od partycypacji we wspólnocie III Rzeczypospolitej. A to wyznacza powrót do stołu Komisji Trójstronnej – której konstrukcja nie jest zła – bez warunków wstępnych. Zgoda, innym zrozumieniem partnerstwa, według którego rząd będzie nie tyle dyktował, ile mediował między pracodawcami a pracownikami.
Bo w podpisanym porozumieniu nie zauważyłem pracodawców, choć są też częścią społeczeństwa. Dialog będzie kulawy, wręcz niemożliwy, jeśli ich rola sprowadzi się do występów medialnych. Nie mogą się kryć za plecami polityków ani tym bardziej być kozłami ofiarnymi. Przecież to od nich zależy inicjatywa nowej struktury przedsiębiorstwa, przecież należy do nich istotna rola w stabilnym zarządzaniu, także jeśli chodzi o powszechnie krytykowane nadużywanie swobód związkowych skutkujące tysiącami immunitetów.
Szkoda, że z rządu odszedł Jan Krzysztof Bielecki. Już w 1992 roku, gdy wdrażano pakt o przedsiębiorstwie, obiecał on nową formę rynkowego podmiotu z udziałem kapitału państwowego. Niedawno obiecano odejście od kominówki i zastąpienie jej nowym systemem zarządzania i nadzoru. Prowizorka z lat 90. jednak przetrwała. Jednoosobowe spółki Skarbu Państwa czekają na nowego Bieleckiego.