Senator dla Rzeczpospolitej, 17.02.2015
Górników nie interesują rynkowe zmiany energetyczne. Chcą jak dawniej wydobywać węgiel dla samego wydobycia, czyli na hałdy. Gorzej, chcą, by kupili go chłopi zamiast tańszego rosyjskiego lub amerykańskiego – pisze senator PO.
Zbliża się 35. rocznica Porozumień Sierpniowych, bogatych w treści i zasady moralne. Wtedy ważne było m.in.wezwanie do tego, by rozmawiać „jakPolak z Polakiem”. Wprawdzie hasło to padło z ust radzieckiego notariusza, ale na chwilę uwierzono, że rozmowa w stoczni mimo wszystko była debatą nad Polską. Dzisiaj atmosfera rozmów na Śląsku i podczas zajazdu rolników na Warszawę daleka jest od tej, która panowała tamtego lata 1980 roku. I nie chodzi o literackie określenia Sławomira Izdebskiego czy Dominika Kolorza tolerowane w środowiskach związkowych i politycznych (patrzafera taśmowa). Bardziej doskwiera okrzyk płynący z tysięcy gardeł: „Złodzieje”.
Swoja nomenklatura
Słowo to wykrzykują ci, którzy wprawdzie ciężko pracują, ale czasem na jałowym biegu. Podobnie jak w czasach komuny – wtedy ludzie pracowali jeszcze ciężej, ale nic z tego nie wychodziło. W tamtym czasie ks. Józef Tischner nawoływał, żeby rozpocząć „pracęnad pracą”.
Po 1989 roku, w nowym już systemie politycznym, zdawałoby się, że rynek, choć globalny i europejski, tę równowagę pracy przywróci. Okazuje się jednak, że nie wszystkim taka sytuacja odpowiada. Górników nie interesują rynkowe zmiany energetyczne. Chcą jak dawniej wydobywać węgiel dla samego wydobycia, czyli na hałdy. Gorzej, chcą, by kupili go chłopi zamiast tańszego rosyjskiego na granicy wschodniej lub amerykańskiego na północy i tym samym powiększali kosztowo swą wieprzową górkę.
Choć pamiętam, że przed 35 laty, prostując fikcję planowej gospodarki, postulowano, aby węgiel na Śląsku był tańszy o transport – tak jak ryby na Wybrzeżu. Razem na zjeździe „Solidarności”w Oliwie wnosiliśmy o obalenie nomenklatury partyjnej w gospodarce. Dziś górnicy na Śląsku zabawiają się w kadrowego i chcą tworzyć swoją nomenklaturę. Po uważaniu. Moje doświadczenie związkowe ostrzega przed wchodzeniem w spory personalne, choćby dlatego, że trudno do nich przekonać opinię publiczną. Trudno, gdyż tego typu spory zobowiązują do wzięcia odpowiedzialności za zakład w całości.
Wprawdzie prezes brakiem wyczucia albo uprzedzeniami zasłużył sobie na niesławny finał, ale trzeba zapytać związki zawodowe, jak rozliczyły swoich przedstawicieli – w liczbie czterech – w radzie nadzorczej. Czy prawdą jest, że za każde posiedzenie otrzymywali 4 tys. zł? Jak reagowali na komin dochodowy prezesa? A przede wszystkim, czy zapobiegali oczywistemu zadłużaniu się kopalni? Oczywiście nie oni jedni.
Wieprze na ulicach
Po uważaniu zachowują się również chłopi. Sięgając do kieszeni podatnika, donośnie domagają się wprowadzenia przez ministra Marka Sawickiego opłacalności produkcji rolnej. Chciałoby się żartować, dlaczego nie więcej. Ale poprzestańmy na tym żądaniu. Oznacza ono, że w wypadku zgody Sawickiego jeszcze więcej rolników podjęłoby się hodowli wieprzów, napłynąłby kapitał spekulacyjny, a ulice miast niczym w Indiach zapełniłyby się świniami i krowami z powodu braku konsumenta. I tego przejedzonego, i tego biednego, który oddał zresztą podatki na utrzymanie opłacalności rolnej.
Choćby tylko na tych dwóch przykładach chcę wykazać, że brniemy w koleiny, w których ciężka praca może być jałowa, a niemal kapłańska ofiarność działaczy związkowych ulecieć ze spalinami ciągników.
Nie podzielam tych ataków na związki zawodowe, w których krytycy doszukują się korzyści politycznych lub materialnych związkowców. Gdyby tak było w istocie, to związki byłyby wszędzie i nie kończyłyby się na poziomie 14 proc. uzwiązkowienia.
Wydaje się, że władze publiczne, a także niemała część biznesu zbytnio wierzą medialnemu wrzaskowi niedoświadczonych redaktorów i reporterów. Zapominają przez to, że fabryka czy kopalnia to nie tylko surowiec, maszyna i robocizna, ale też wielka energia społeczna, a nawet ekonomiczna – jak mówią liczby – stanowiąca co najmniej 50 proc. kosztów wytwarzania usług i produktów. Warto więc prowadzić dialog, nawet się targować, zwłaszcza że daje to przebicie w postaci 20 proc. zysków. Banki dają zaledwie 2–5proc. (wkomunie przy jałowej gospodarce każda złotówka przynosiła 13 groszy strat).
Rząd, premier nie mają dziś łatwo. Wzywani do raportu przez protestujących, dobitnie akcentujących branżowe i grupowe interesy, nie są w stanie odbudować dialogu na poziomie ogólnokrajowym. Tę sytuację wykorzystują szefowie central związkowych, ironicznie wskazując na biegunkę akcji protestacyjnych jako alternatywę dla działania Komisji Trójstronnej.
Jest o czym rozmawiać
W takiej sytuacji wszyscy mogą się pogubić. Również tak liczni publicyści, eksperci i koledzy parlamentarzyści, gdy twardym argumentom przedstawiają statystykę często historyczną. Jednak nie może być ona jedynym uzasadnieniem zadowolenia i obojętności. Trzeba pamiętać, że choć nastała wolność, w tym gospodarcza, to rodzi ona nowe zagrożenia. 35 lat temu był jeden pracodawca, nie było rynku, a zamiast pieniędzy bilety NBP uruchamiane przez planistę z KC. Mimo to o porozumienia nie było łatwo. Dzisiaj globalny rynek, a na nim anonimowa, ale megakoncernowa konkurencja, kapitał przemieszczający się z prędkością elektronów w internecie stwarzają szansę, ale i problemy.
Jest o czym rozmawiać. Jak najlepiej dla rolnictwa wygrać ostatnią transzę europejską, byśmy nie wychodzili z niej ze świńskim dołkiem lub rzeką zsiadłego mleka, na czym najkorzystniej budować polską energetykę – to hasła dnia. Mnie zaś interesuje umowa społeczna, która odpowie na pytania: kiedy nasza średnia na głowę ludności zbliży się do średniej europejskiej, kończąc wędrówkę Polaków za pracą, czy na globalnym rynku powstaną polskie czebole, kiedy i jak zlikwidujemy deficyt budżetowy. I czy do kolejnej rocznicy wolności dopiszemy 35 lat wolności i sprawiedliwości.
Drogą do tego nie są ścieżki na skróty, blokada Warszawy czy pokaz górniczej siły.